Wiesz, co mnie kiedyś rozbroiło? Koleżanka, która planowała wyjazd do Japonii, zapytała mnie śmiertelnie poważnie: „A tam to oni naprawdę jedzą sushi na śniadanie?” No cóż… Gdyby tak było, Japończycy już dawno by zbankrutowali albo zamienili się w tuńczyki.
Prawda jest taka, że sushi w Japonii to raczej rarytas na specjalne okazje, a nie coś, co wpada na talerz codziennie jak nasz schabowy w niedzielę. Więc jeśli myślisz, że Japończyk budzi się rano i od razu leci zawijać nigiri – to jesteś w błędzie tak wielkim, jak cena biletu do Tokio. Ale spokojnie, zaraz Ci opowiem, co rzeczywiście ląduje na japońskich stołach. I uwierz mi – jest pysznie, kolorowo i… czasem dziwacznie.
Ramen – zupa, która bardziej rozgrzewa niż grzane wino na jarmarku
Zacznijmy od królowej wszystkich japońskich misek – ramenu. I nie, nie mam na myśli tej zupki instant za 2,99 zł z Biedronki, którą jadłeś na kacu po studenckiej imprezie. Chociaż… klimat podobny, tylko smak lepszy i trochę mniej konserwantów.
Ramen to sztuka. Serio. Wyobraź sobie bulion gotowany przez 10 godzin, makaron idealnie sprężysty, jajko z półpłynnym żółtkiem, glony, kiełki i plaster soczystej wieprzowiny. A teraz to wszystko w jednej misce, która paruje tak pięknie, że aparat w telefonie sam się uruchamia.
Co ciekawe, ramen przywędrował z Chin, ale Japończycy zrobili z niego religię. Po wojnie ratował ludzi od głodu, a dziś… ratuje od złego humoru.
Mała dygresja: w Tokio widziałem ramenomat. Automat. Z ramenem. W środku nocy. Gorący. Ja też byłem gorący, ale od emocji.
Okonomiyaki – czyli naleśnik z kapustą, majonezem i… no, z czym chcesz!
Jest taki moment w życiu człowieka, kiedy myśli: „Zjadłbym coś konkretnego… może pizzę, omlet i naleśnik w jednym?” Voilà! Okonomiyaki.
To moje absolutne comfort food nr 1 – szczególnie gdy pogoda za oknem jak z filmu „Tokyo Godfathers”, czyli wieje, leje i ogólnie człowiek marzy o ciepłym placku z boczkiem.
Okonomiyaki to coś jak japońska odpowiedź na „wrzuć do miski wszystko, co masz w lodówce i usmaż”. Ciasto z kapustą, jajkiem i mąką, a do środka możesz wrzucić dosłownie wszystko – od owoców morza po ser. Na wierzchu: słodko-słony sos, majonez i płatki ryby bonito, które tańczą jak TikTokerzy, gdy poczują ciepło.
W Osace, kolebce okonomiyaki, ludzie smażą je przy stole na specjalnych płytach. Czy to jedzenie? Czy performance art? Nie wiem, ale jestem fanem.
Kare raisu – czyli curry, które smakuje jak przytulny kocyk
Pierwszy raz jadłem kare raisu w maleńkiej jadłodajni w Kioto. Padało, byłem głodny i zły, bo zgubiłem się w metrze. Zamówiłem coś „na chybił-trafił” i… zakochałem się.
To japońskie curry nie ma nic wspólnego z ostrą hinduską bombą smaków. Jest łagodniejsze, słodsze, z nutą jabłka i miodu, i podawane z parującym ryżem, który klei się jak relacja z ex. Ale przyjemniej się kończy.
Co ciekawe, curry przywędrowało do Japonii z Wielkiej Brytanii (tak, serio), ale Japończycy jak zwykle zrobili po swojemu: stworzyli gotowe kostki curry w sklepach, które każda mama ma w szufladzie. I każda ma też swoją tajną wersję: trochę więcej jabłka tu, trochę chilli tam, a tata zawsze dostaje najbardziej ognistą wersję, „żeby poczuł, że żyje”.
Takoyaki – kulki, które wyglądają niewinnie, a potem BUM, ośmiornica w ustach
Nie zliczę, ile razy poparzyłem sobie język takoyaki. Człowiek wie, że to będzie gorące, ale i tak nie wytrzymuje i wkłada całą kulkę do ust. Efekt? Tańce na języku, łzy w oczach i pytanie: „Czemu to jest takie dobre?!”
Takoyaki to smażone kulki z ciasta z kawałkiem ośmiornicy w środku. Robi się je w specjalnej foremce, a sprzedaje… dosłownie wszędzie. W Osace widziałem starszego pana sprzedającego je z roweru – prawdziwy food truck w wersji japońskiej.
Na wierzchu klasyka: majonez, sos takoyaki i płatki bonito. Raz próbowałem zrobić je w domu – po trzeciej kulce, która wyglądała jak zdeformowana piłka golfowa, poddałem się i zamówiłem ramen.
A co jeszcze Japończycy wrzucają na ząb?
Japońska codzienność kulinarna to niekończąca się lista „muszę tego spróbować”. Oto kilka klasyków, których nie znajdziesz w katalogu biura podróży:
- Donburi – miska ryżu z mięsem, tofu lub rybą. Czyli jak lunchbox, tylko smaczniejszy.
- Onigiri – trójkątne kanapki z ryżu, zawinięte w glon. Kupisz w każdym konbini, obok gazety i skarpetek.
- Chawanmushi – budyń jajeczny z grzybami i kurczakiem. Dziwne? Tak. Smaczne? Bardzo.
- Miso shiru – zupa miso, którą jedzą nawet na śniadanie. Ja próbowałem. I serio – daje kopa na cały dzień!
Sushi? Tylko od święta!
Nie zrozum mnie źle – sushi to cudo. Ale w Japonii to danie raczej na randkę, rocznicę lub wieczór z teściową. Codzienność to zupełnie inne rytuały: onigiri na szybko, kare na obiad, a w weekend wspólne gotowanie okonomiyaki.
Japończycy nie są sztywniakami – ich kuchnia żyje, zmienia się, bawi się formą. I to mnie w niej najbardziej urzekło.
Zrób sobie japoński wieczór i zaskocz znajomych!
Nie musisz lecieć do Tokio, żeby poczuć klimat Japonii. Oto plan:
- Ramen z jajkiem i glonami? Easy. Przepisów pełno na YouTube – nawet Robert Makłowicz coś tam kombinował!
- Okonomiyaki? Tylko błagam, nie próbuj robić tego bez kapusty. Kapusta to serce!
- Takoyaki? Foremki znajdziesz online, ale lepiej zamów od lokalnej knajpki – Twoja kuchnia Ci podziękuje.
- Na deser: mochi. Te z zieloną herbatą to prawdziwy green delight.
PS: Nie zapomnij o ramune – to ta lemoniada z kulką w butelce, którą otwiera się jak sejf w banku. Atrakcja wieczoru gwarantowana!
Więc następnym razem, gdy ktoś powie Ci, że „Japonia to tylko sushi”, możesz mu odpowiedzieć: „Kolego, weź ty się najpierw poparz takoyaki, zanim zaczniesz oceniać”.